sobota, 31 października 2020

Bobby Bland – Two Steps From The Blues

    Bobby "Blue" Bland był wszechstronnym wokalistą o dużej osobowości. Zaczynał jako wokalista gospel, ale wkrótce dołączył do sceny bluesowej Beale Street w Memphis, wraz z innymi współczesnymi, takimi jak Johnny Ace i B.B. King. Obdarzony potężnym i pięknym głosem, w trakcie swojej kariery stworzył własny znak rozpoznawczy w eleganckim wypowiadaniu się i wyrafinowaniu. Na poziomie artystycznym okres z Duke Records to jego najwspanialsza epoka. Don Robey, właściciel Duke Records nadużywał Bobby'ego Bland’a w kwestii ekonomicznej. W zamian, on pozwolił mu osiągnąć swój twórczy szczyt bardzo szybko. Jego debiutancki album Two Steps From The Blues (1961) jest ostatecznym arcydziełem, kamieniem milowym w nowoczesnym bluesie i ponadczasowym klasykiem. Zawiera pięć wcześniej wydanych singli, takich jak "Little Boy Blue", piękny "I'm Not Ashamed" czy wzniosły hit "I'll Take Care of You" z 1959 roku. Album jest uzupełniony siedmioma utworami wyprodukowanymi przez Dona Robeya w Universal Recording Studio w Chicago. Na te sesje Don Robey otoczył Bobby'ego Blanda dużą grupą doświadczonych muzyków, w tym Joe Scott’em (który również był współautorem niektórych piosenek i występował jako aranżer na albumie), gitarzystą Wayne'a Bennetta i John’em "Jabo" Starksem na perkusji. W skład zespołu wchodziła również sekcja dęta 6 muzyków. Taki akompaniament podkreślił męski głos Bobby'ego Blanda, miękki jak aksamit. Razem stworzyli uroczystą i elegancką równowagę między bluesem i soulem. Two Steps From The Blues jest pełna niezapomnianych piosenek o samotności i miłości, z pięknie zaaranżowanymi melodiami (styl Memphis sound) i obdarzona wielkim dramatem. Utwory obdarzone wielką intensywnością emocjonalną, z uczuciami od rezygnacji (hit "I Pity the Fool") do urazy ("Cry, Cry, Cry") przez życzliwość (przyspieszony "Don't Cry No More", kolejny wielki hit) i bezwarunkową miłość ("I'll Take Care of You"). 

Zabłocie, 31.10.20

wtorek, 27 października 2020

MC5 – Kick Out the Jams

    Kick Out the Jams (1969), debiut MC5, jest nie lada przeżyciem.

    MC5 zyskali godną uwagi reputację w undergroundie w Michigan pod koniec lat 60-tych dzięki niszczycielskiej inscenizacji i lewicowej retoryce politycznej. Od początku kwintet utworzony przez Roba Tynera (głos), Wayne Kramera (gitara prowadząca), Freda 'Sonic' Smitha (gitara rytmiczna, jeden z moich bohaterów gitary), Michaela Davisa (bas) i Dennisa Thompsona (perkusja) Nie mieli bezpośredniego rywala, a tylko ich sąsiedzi z The Stooges mogli dorównać im potencją. W dodatku ich rewolucyjne proklamacje tylko zwiększyły aurę wyzwania i niebezpieczeństwa zespołu. W końcu podpisali kontrakt płytowy z wytwórnią Elektra. Świadomi, że nie jest możliwe uchwycenie mocy ich muzyki w studiu, MC5 zdecydowali się nagrać swój album na żywo, na dwóch koncertach w Detroit w październiku 1968 roku. W ten sposób Kick Out the Jams w pełni oddaje całą zaciekłość grupy na scenie. Miks albumu jest bardzo gwałtowny i umieszcza słuchacza w centrum elektrycznego huraganu utworzonego przez gitary Wayne Kramera i Fred Sonic Smitha. Perkusja jest zagłębiona w miksie i ciężko walczy o to, być wysłuchanym. Zajęłoby lata, a nawet dziesięciolecia, zanim tego typu produkcja stałaby się mniej lub bardziej powszechna na płytach studyjnych. Utwory takie jak "Come Together” lub "Kick Out the Jams”, z ich dzikim rock'n'rollem, łączącym wiele wpływów czarnej muzyki (r&b, garage-rock, free jazz i gospel), były idealną ścieżką dźwiękową swoich czasów. Kick Out The Jams ukazał się po marzeniu końca lat sześćdziesiątych, kiedy lato miłości należało już do przeszłości, a kontrkulturowa rewolucja u schyłku. Ale społeczeństwo amerykańskie było nadal rozdrobnione przez wojnę w Wietnamie, a droga do radykalnego aktywizmu politycznego pozostawała otwarta. MC5 pojawili się w tym kontekście, chcąc wstrząsnąć stanem rzeczy poprzez swoją muzyką. Byli bardzo związani z Czarnymi Panterami, co zostało wyrażone w wersji "Motor City Is Burning”. W każdym razie ich dyskurs polityczny jest już nieaktualny i przyćmiewa go muzyka. Tak, to ona pozostała w pełni aktualna do dnia dzisiejszego. Dzięki Kick Out The Jams MC5 zdefiniowali to, co można by nazwać brzmieniem Detroit i byli bezpośrednim prekursorem ruchu punkowego lat siedemdziesiątych.

Zabłocie, 27.10.20

 

sobota, 24 października 2020

Champion Jack Dupree - Blues From The Gutter

Blues From The Gutter (1958), arcydzieło Champion’a Jack Dupree, jest wynikiem bardzo ciężkich doświadczeń życiowych. Jego rodzice zginęli w pożarze, gdy był jeszcze dzieckiem, więc został przydzielony do szkoły z internatem: placówki, do której wysłano osierocone dzieci i młodych przestępców. Jako nastolatek uczył się podstaw piano bluesa. Kiedy dorósł przez chwilę zarabiał na życie jako bokser (stąd jego alias "Champion"). W 1930 roku został profesjonalnym pianistą, występując w barrelhouses, barach prowadzonych przez czarnych, gdzie serwowano tani alkohol, była muzyka na żywo i hazard. Przez cały 1930, pod wpływem Wielkiego Kryzysu, żył jako nomad, przeprowadzał się z miasta do miasta. W swojej wędrówce przeszedł z Chicago do Indianapolis. Leroy Carr, z którym zetknął się podczas tej pielgrzymki po Stanach Zjednoczonych, był jego mentorem. Leroy Carr nauczył go korzeni bluesa i afroamerykańskiej muzyki ludowej. Na początku II wojny światowej, Champion Jack Dupree został zmobilizowany przez Us Navy. W 1940 roku, po powrocie do życia cywilnego, wydał "Warehouse Man Blues", swój pierwszy singiel w chicagowskiej wytwórni Okeh. Był to pierwszy na bardzo długiej liście singli (prawie pół setki) wydanych w ciągu najbliższych dwóch dekad w kilku wytwórniach płytowych. W tych singlach odkryto bluesmana o dużym charakterze, który pił ze źródeł wczesnego primigenary bluesa przełomu wieków i ponownie zaadaptował go w bardzo osobistym stylu. Wśród singli był na przykład słynny "Junker Blues", reinterpretacja (z przepisanych tekstów) niewydanej piosenki Willie Hall z 1920 roku.  Jednak w latach, w których był zorientowany na format singla, Champion Jack Dupree ponownie interpretował tradycje muzyczne przeszłości. Ciekawi ludzie, którzy słyszą piosenki, takie jak "Shim Sham Shimmy" czy "Shake Baby Shake" dziś znajdą genom rock'n'rolla w pełni rozwinięty.

Po dwóch dekadach jako osoba specjalizująca się w jednym formacie, Champion Jack Dupree wydał swój pierwszy album, Blues From The Gutter, w Atlantic Records. LP to zbiór piosenek o życiu w marginalnych środowiskach, naznaczonych ubóstwem i segregacją, które artysta znał zbyt dobrze. Piosenki te odtwarzają sytuacje i doświadczenia typowe dla muzyka bluesowego barrelhouse jak on. Blues From The Gutter zawiera piosenki o nędzy, uzależnieniach ("Can't Kick the Habit", "Junker's Blues"), chorobie ("Bad Blood") i śmierci (klasyczny "Goin' Down Slow" Louisa Jimmy'ego Odena). Nie ma jednak miejsca na żal lub przesadny dramatyzm. Wręcz przeciwnie, Champion Jack Dupree stara się uszlachetnić życie i, jak już słychać w pierwszej piosence "Strollin'" poczucie humoru jest dozwolone. Dla mistrza Jacka Dupree każde doświadczenie, jakkolwiek złe, służy jako nauka, a obowiązkiem bluesmana jest zmierzyć się z trudnością w stylu. A jeśli chodzi o styl, Champion Jack Dupree jest wyjątkowy i osobisty. Jest to w pełni widoczne w "Nasty Boogie", kolejnym z jego najbardziej znanych utworów. W nim kondensuje się idiosynkrazja bardzo osobistego artysty, przyzwyczajonego do reinterpretacji tematów i gatunków w niezwykłych tonacjach, dostosowanych do jego tonu głosu, aby stworzyć solidny zestaw i niepowtarzalny styl. Nie będąc technicznie najbardziej cnotliwym pianistą swojego pokolenia, wypowiadał się z zręcznym wykorzystaniem ciszy i fałszywych nut. I oczywiście, Blues From The Gutter rozpoznał się również jako dłużnik starego folku z wersjami tradycyjnych piosenek "Frankie & Johnny" i "Stack-O-Lee", uznając się za katalizator afroamerykańskiej muzyki ludowej w kierunku nowoczesnego bluesa.

Zabłocie, 24.10.20

sobota, 17 października 2020

Brian Lopez - El Rojo & El Blanco

 

W 2010 roku Brian Lopez przeszedł z Mostly Bears - zespołu underground - do kariery solowej. W tym roku napisał utwory myśląc o mentalności solisty i rozpoczął przygotowania do swojego studyjnego debiutu Ultra (2011) i wydał dwie EPki, El Rojo i El Blanco, dla wytwórni Funzalo Records. Te EP-ki zawierają nagrania na żywo i tworzą niemal symetryczny dyptyk. Każdy z nich zawiera pięć piosenek zaczerpniętych z dwóch koncertów, które Brian Lopez dał w Tucson, przy wsparciu towarzyszącego kwintetu utworzonego przez pianistę Sergio Mendoza (z Orkesta Mendoza), Mona Chambers (wiolonczela), Jacka Serbisa (perkusja), Seana Rogersa (bas) i Vicky Brown (skrzypce). Piosenki, które pojawiły się zarówno w El Rojo, jak i El Blanco, będą częścią Ultra. Te dwie EPki pomogły Brianowi Lopezowi poczuć puls jego piosenek i zakończyć drobiazgowy i szczegółowy proces przygotowań do Ultra. Dziś, 10 lat po publikacji, stanowią okazję do wysłuchania, jak Brian Lopez stawia pierwsze kroki jako solista. I nawiasem mówiąc, należy docenić, że wtedy pokazał się jako wszechstronny muzyk o scenicznej wypłacalności.

Pięć piosenek El Rojo to wyciąg z koncertu w październiku 2009. Tutaj Brian Lopez pięknie śpiewa jedną ze swoich pierwszych wielkich solowych kreacji, wspaniałe "I Pray for Rain”. A w pomysłowym "El Pajaro y el Ciervo” tworzy fajny duet z lokalnym bohaterem Salvadorem Duranem. W El Rojo zawiera również reinterpretację piosenki Mostly Bears "Maslow’s Hierarchy”, ze zmianami w akompaniamencie i tonie, tak jak to zostało później naprawione w Ultra.

Z drugiej strony El Blanco to fragment 5 piosenek z koncertu w Tucson w marcu 2010 roku, w tej samej obsadzie, co El Rojo. El Blanco zaczyna się od "Pin Prick”, jedynej piosenki z całego dyptyku, która nie została zawarta w albumie Ultra. W klimatycznym "Under Watchful Eyes” gra świetny duet ze skrzypaczką Vicki Brown, a zespół brzmi naprawdę dobrze. Piosenka Mostly Bears "Leda Atomica” pojawia się tutaj przekształcona - lub ewoluowała - w piosenkę marzeń, której echa oscylują między kosmosem a mitologią. Ostatni temat EP-ki, wersja "El Vagabundo”, błyszczy tu blaskiem, którego moim zdaniem brakuje w wersji studyjnej zawartej w Ultra. Nie wolno nam zapominać, że mamy do czynienia z artystą, który zdobył dużą część swojej reputacji na scenie.

Zabłocie, 17.10.20

wtorek, 13 października 2020

Sharon Van Etten - Are We There


    Czwarty album Sharon Van Etten, Are We There (2014), to autobiograficzna kronika degradacji i późniejszego załamania się długiego romansu. Jest to zatem zbiór jedenastu utworów, których centralnym tematem jest samotność i miłość, to znaczy potrzeba wzajemnego oddania się, zrozumienia i wspólnej intymności. To intensywny album, napisany w burzliwym momencie dla Sharon Van Etten. W rzeczywistości, Are We There zawiera niektóre z najbardziej poruszających momentów w całej jej karierze, zwłaszcza sekwencja składająca się z "Tarifa”, "I Love You But I’m Lost” i "You Know Me Well”. W tych piosenkach Sharon Van Etten ukazuje swoje słabości i wydobywa na powierzchnię cały wir emocji, który leży u podstaw albumu. Z pewnością, chociaż miłość i jej efekty są podstawowym tematem albumu, udręki wpisane w jej tło (a nawet na samą okładkę) wykraczają poza sentymentalne pytanie. Nieudany związek miłosny wyzwolił egzystencjalny kryzys w Sharon Van Etten, typowy dla kogoś, kto nie wie, czy wybrała właściwą ścieżkę życia, a tym bardziej na jakim etapie tej ścieżki jest. W tym sensie Are We There jest również ćwiczeniem z introspekcji, nie wspominając o wyładowaniu, ponieważ aby wiedzieć, czego szukasz w życiu, musisz zacząć od znalezienia siebie. Chociaż bolesne, okresy kryzysu są okazją do podejmowania decyzji, o ile tylko umie się je rozpoznać i zaakceptować jako nieunikniony punkt zwrotny w życiu. I trzeba powiedzieć, że z tego, co można usłyszeć w Are We There (oraz w kolejnym Remind Me Tomorrow z 2019 r.), Sharon Van Etten miała dość hartu ducha, by utrzymać wodze swojego życia ("Afraid of Nothing”). Ze względu na produkcję i kierunek muzyczny, który się w niej rozpoczął, w Are We There pojawia się solistka, która ma ochotę patrzeć w przyszłość i zrzucić balast. "Every Time the Sun Comes Up”, pomimo przyziemnego motywu, można uznać za pierwszą próbę Sharon Van Etten utworzenia mainstreamowego utworu.

Zabłocie 13.10.20

wtorek, 6 października 2020

Nikki Sudden & The Jacobites – Dead Men Tell No Tales

    Czwarty solowy album Nikki Sudden - i drugi z okresu post-Jacobites - Dead Men Tell No Tales (1987), to zbiór akustycznych ballad w mollowej tonacji, z małym akompaniamentem, kontrastującym (i uzupełniającym się) z majestatycznym poprzednikiem Texas (1986). Tutaj Nikki Sudden śpiewa jego na wpół autobiograficzne piosenki o złamanych sercach i niekonsekwentnym życiu muzyka rockowego z większą intymnością i introspekcją. Jest to również najbardziej minimalistyczny album ze wszystkich jego dyskografii. Każda piosenka jest oparta na riff dwóch lub trzech akordach co najwyżej, które pozostają niezmienione. W połowie lat 80., Nikki Sudden zaakceptował już status przeklętego barda, więc postanowił przede wszytskim żyć ponad czystą techniką instrumentalną. Mówi się, że w tym czasie odmawiał prób. Wolał żyć jak romantyk z innej epoki, i pozwolić, aby to życie znalazło odzwierciedlenie w jego piosenkach. Wiązało się to z wyrażeniem zgody na pijaństwo w celach twórczych (było to bardzo nadmierne pod względem alkoholu i narkotyków) oraz przyzwyczajeniem się do niebezpieczeństwa gry z ogniem ("When I Cross the Line"). Dead Men Tell No Tales to album nagrany z naturalną spontanicznością. Są to piosenki napisane w drodze i raczej zaprojektowane do wykonywania każdej nocy w drodze, przed nikim i kimkolwiekiem. I, pomimo minimalizmu, w tych piosenkach jest wystarczająco dużo otwartych przestrzeni, aby brzmieć inaczej podczas każdego słuchania czy występu. Najjaśniejszym przykładem jest to, że "Kiss at Dawn" to sugestywna końcowa ballada, która pojawi się ponownie na późniejszych albumach z innym dźwiękiem lub nawet innym tytułem, stała się w ten sposób rodzajem leitmotiv dla większości kariery Nikki Suddena. W tych otwartych przestrzeniach, gościnni gitarzyści Andrew Bean i Rowland S. Howard wprowadzają kilka slides i fal feedback, które podkreślają emocjonalną intensywność pracy.

Zabłocie, 06.10.20

sobota, 3 października 2020

Brian Lopez - Ultra


   Brian Lopez to kolejny z wielkich talentów Tucson XXI wieku. Swoją karierę muzyczną rozpoczął prawie 15 lat temu w zespole underground Mostly Bears, z którym nagrał dwa albumy. Po rozwiązaniu grupy, pod koniec ostatniej dekady, rozpoczął karierę solową, którą na przemian z udziałem w Giant Sand (zespół, którego był członkiem sporadycznie) i Calexico. Był również współpracownikiem KT Tunstall. Przez kilka lat liderował wspólnie z Gabrielem Sullivanem głośny psychodeliczny zespół cumbia o nazwie XIXA, z którym wydał album oraz kilka singli i EP. Z tym niespokojnym i wieloaspektowym dorobkiem, Brian Lopez zbudował lojalną publiczność w międzynarodowym niezależnym obwodzie, który pozostaje uważny na jego nowe projekty.
     Ich debiutancki album, Ultra (2011), to zróżnicowana kolekcja piosenek, w której jest trochę wszystkiego. Z bezpośredniego i nostalgicznego "Montjuic", w którym Lopez czule wspomina czasy, w którym przed laty żył w Barcelonie; do enigmatycznego i atmosferycznego "Under Watchful Eyes", gdzie przeżywa chwile wielkiej czułości i delikatności ("Molly", "Red Blooded Rose"). Do swojej różnorodności profili dodaje się wielką wszechstronność stylistyczną: w Ultra łączy i scala różne tradycje muzyczne w piosenkach o wielkiej intymności. To, co wyróżnia się przede wszystkim w zespole, to bardzo osobisty, aksamitny głos Briana Lopeza i jego zamiłowanie do melodii. Wyróżnia się również produkcja. Jest to szeroko oprzyrządowana płyta, w której motywy są zmieniane z wieloma teksturami dźwiękowymi. Słuchanie Ultra jest jak oglądanie zachodu słońca w pustynnym krajobrazie: każdy motyw zaczyna się od minimalistycznego powietrza, ale potem zaczynają pojawiać się zmiany kształtu, z różnymi tonami i błyskami. Czasami ten projekt produkcji gra przeciwko artyście, jego największy atut, jego głos, traci część jego blasku w tej miksturze. Ta wada (jeśli pojawi się) jest niczym więcej niż odciskiem wątpliwości i niepewności debiutującego solisty. Bardziej niż nadprodukowanym, Ultra jest dyskiem nadmiernie przemyślanym. Podoba mi się, bo w nim można docenić wewnętrzną walkę twórcy nadającego kształtu jego utworom. Nie ma wątpliwości, że ten album jest wynikiem długiego i żmudnego procesu.
    Ultra uzupełnia się dwoma piosenkami Mostly Bears, znakomitymi "Maslow's Hierarchy" i "Atomic Leda", które Brian Lopez reinterpretuje i poddaje takiej samej jakości dźwięku jak inne utwory; i wersją klasycznego "El Vagabundo", z tematem spopularyzowanym przez Los Panchos ponad sześćdziesiąt lat temu. Jest to "Americana" w szerokim i dosłownym znaczeniu, skłonny do przełamania barier stylistycznych i językowych.

Zabłocie 03.10.20